Archiwum
- Rumunia - Baia Mare
- wilczarze w Tulln na wystawie europejskiej
- jedzonko dla szczeniaka husky
- Ile spacerów dla 3 -miesięcznego Goldena?
- Problem Ze Szczeniaczkiem =(
- Finlandia
- amstaf wcale nie jest groźny
- Coniedzielne spotkania
- Skakanie i podgryzanie
- ***=Gordi=*** Golden Retriever :)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kolejkielecka.xlx.pl
Serwo zasnął...
irma - 17-07-2006 18:36
MALWA - czść III opowieści Anny
Jak już z nią zamieszkałam, to zemściło się na mnie wcześniejsze wykorzystywanie jej do celów towarzyskich. Byłam na drugim roku studiów i zamiast po zajęciach iść z kolegami do knajpy zasuwałam do domu żeby wyprowadzić psy. W wakacje to był już prawdziwy problem- można było zapomnieć o dłuższych wojażach- raz jeden jedyny udało nam się zostawić psy z moją współlokatorką na tydzień, a skończyło się to tym, że jej chłopak był o nie zazdrosny…
Wyjeżdżaliśmy więc najczęściej w miejsca, gdzie psy były mile widziane lub chociaż tolerowane. Podczas jednej z takich wypraw na Kaszuby, okazało się, że Malwa nie gardzi naprawdę żadnym jedzeniem- podczas zbierania jagód aktywnie w nim uczestniczyła, z tą różnicą, że nasze zbiory lądowały z krzaczków do koszyka, a ona nie czekała z konsumpcją- wcinała je jak leciało, prosto z krzaczków…
Sylwestry Malwy nie były ani szampańskie, ani zbyt rozrywkowe ponieważ histerycznie bała się wybuchów, rac, sztucznych ogni. Wchodziła do wanny (w łazience nie było okien) i cała się trzęsła pomimo uprzednio zapodanych końskich dawek relanium. W związku z tym północ witała nas zazwyczaj w warunkach nieszczególnych. W ogóle cały okres świąteczno- noworoczny upływał pod znakiem nerwicy fajerwerkowej psów, która jeszcze dobitniej uwypuklała idiotyzm niektórych ludzkich zwyczajów. Po pierwsze masowo, obowiązkowo i nie raz na siłę cieszymy się raz do roku, chociaż nie bardzo mamy z czego (no bo cóż to za powody do radości: że się jest starszym i nic ani nikt tego nie zatrzyma? że nam czas ucieka, a my nie mamy nawet pojęcia, kiedy? a może, że się jest o trzysta sześćdziesiąt dni z okładem bliżej zejścia z tego świata? że znowu dzielimy się na tych, co w domach zostają i tych, co balują? że przyjdzie, kolejny- sztucznym kalendarzem na podstawie ogólnoludzkiej zgody stworzony- okres, który też się zaraz skończy?). Po drugie: ileż to pieniędzy puszcza się w jeden dzień z dymem i hukiem, ileż to kasy błyska mniej lub bardziej efektownymi płomieniami fajerwerków, podczas gdy na świecie ludzie i chociażby pieski jeść co nie mają. W świecie Malwy bezsens i głupota tego wszystkiego ukazywały się w całej okazałości, pozbawione przyprawy zwyczaju i tradycji.
Był jeden taki Sylwester, który zapadł w moją pamięć wyjątkowo silnie. To było ostatnie (czego wtedy jeszcze nikt nie wiedział) wspólne świętowanie Nowego Roku moich rodziców i wybierali się na jakiś bal, a ja przyszłam pilnować czworonogów, ponieważ i tak nie miałam co ze sobą zrobić- miłość mojego życia była w pracy. U rodziców zjawiłam się około 22giej i nakazano mi wyprowadzić psy, z którymi tata był „całkiem niedawno”. Smętnie jakoś mi tak było, wokoło atmosfera zabawy i ogólnego podniecenia, a ja tu siedzę z psami. Jedliśmy sobie ciasteczka i oczekiwaliśmy wybicia przełomowej godziny, po której nic się nie zmieni. Po 23ciej doszłam do wniosku, że czas się ruszyć, żeby zdążyć ze spacerem przed maksymalnym rozhasaniem fajerwerkowego szaleństwa. Jak Malwa wyszła z mieszkania i usłyszała co się dzieje na dworze, to niestety- zwieracze odmówiły jej posłuszeństwa i zaczęła jednocześnie biec po schodach na dół (czwarte piętro) i srać… Najnormalniej w świecie zesrała się ze strachu, jak w tym potocznym powiedzonku.. Zatrzymała się na parterze… To „całkiem niedawno” okazało się być potem siedemnastą… No to wróciłam do domu po papierowe ręczniki, baaardzo dużo papierowych ręczników i zabrałam się do likwidowania organicznego, roztaczającego coraz silniejszą specyficzną woń (smród po prostu) świadectwa stosunku Malwy do zwyczajów sylwestrowych. Jak doszłam już na pierwsze piętro i tak sobie ścierałam to gówno ubrana w powyciągany dresik, otoczona nerwowo sapiącymi psami, które usiłowały schować się pode mnie, nagle otworzyły się drzwi jednego z mieszkań i na korytarzu pojawiły się dwie ładne i elegancko ubrane panienki w towarzystwie dwóch całkiem niezłych i równie eleganckich facetów. Zanim wbiłam wzrok w ziemię, dostrzegłam ich pełne politowania spojrzenia i usłyszałam: „Fe, jakże tu śmierdzi”. Nie da się ukryć, nie była to wypowiedź z gatunku odkrywczych. Powiedziałam potem Malwie, iż mam nadzieję, że nie chciała mi w ten sposób dać do zrozumienia, iż w Nowym Roku będziemy miały przesrane…. Dziś jestem już na tym etapie, w którym uznaję i cenię sobie komizm tego wydarzenia, a nawet rozpatruję je w kategoriach wspólnej przygody.
Malwa miała niestety tendencje do nowotworów- zebrało się tego w sumie trzy operacje. I to, koniec końców- nieusuwalne guzy na kręgosłupie- było przyczyną jej śmierci.
U weterynarza zawsze okropnie szczekała w poczekalni, ale podczas badania zachowywała się już spokojnie. Po operacjach szybko dochodziła do siebie- goiło się na niej jak na psie… Nie wiem kogo kosztowały więcej emocji- nas, czy ją; przeżywaliśmy je bardzo. Jak zmieniliśmy mieszkanie, a Malwa była już panią w wieku średnim, to podczas jednej rekonwalescencji mieliśmy nie lada kłopot, bo trzeba ją było kilka dni znosić z czwartego piętra schodami na spacery. A z niej to już wtedy był pokaźnych rozmiarów pulpecik- tata w dół to jeszcze jakoś dawał radę nieść ją na raz, ale do góry to już z przystankami. A i ona nie wyglądała na szczególnie zachwyconą takim traktowaniem. Wołałyśmy kolegów. Wtedy też, żeby rana pooperacyjna się nie wybrudziła i by Malwa nie przeszkadzała się jej goić, założyliśmy jej taką wściekle różową koszulkę typu T-shirt. U góry zawiązana w fantazyjną kokardę, rękawki na przednie łapy- prezentowała się wyjątkowo korzystnie- kolor w sam raz do pyska, linia- jakby na nią szyte. A Jaskier zaczął się dziwnie zachowywać, krążył, fukał, skakał na Malwę. I nie wiadomo było, o co mu chodzi. W końcu ktoś, nie pamiętam już kto, choć wydaje mi się, że to Maja była, doszedł do zaskakującego lecz również olśniewającego w swej prostocie wniosku, że Jaskierek zazdrości Malwie elegancji! I rzeczywiście: gdy został odziany w oszałamiającego T-shirta w kolorze wściekłego fioletu zaczął z zadowoloną miną przechadzać się po domu i uspokoił się „od łapy”. No i tak sobie wychodziliśmy na dwór wzbudzając niewielką sensację w okolicy- co było przyczyną tymczasowego nie wychodzenia ojca z psami poza porami absolutnych ciemności wieczornych.
Malwa miała niezwykłą łatwość nabywania nowych umiejętności. Magazynowała wiedzę o świecie trwale i skrupulatnie. Nigdy nie powtarzała błędów raz popełnionych. Nie trzeba było tresować jej, szkolić pozytywnie czy negatywnie. Wystarczyło pokazać, czego się od niej oczekuje i już. Podczas wycierania łap po spacerach w niepogodę nauczyła się podawać po kolei wszystkie łapy, każda miała przyporządkowany swój numer (pierwsza, druga, trzecia, czwarta) i była niezmiennie tak podnoszona na życzenie. Umiała sama wytrzeć sobie zaśliniony pysk w ręcznik lub swoje posłanie. Na komendę „psi brzuszek” natychmiast go pokazywała, całą sobą gotowa na pieszczoty. Przynosiła patyczki, zabaweczki na zawołanie, ale wiedziała, kiedy może się trochę podroczyć i nie wypuszczać ich z mordki, czekając, że się z nią troszkę posiłujemy. Nie ruszała żadnej rzeczy, co do której zaznaczyło się, że jej nie wolno (o czym już było powyżej). Chodziła przy nodze, sama z siebie, nie znając nawet takiego polecenia- po prostu, taki sposób towarzyszenia nam leżał w jej naturze. Dawała głos, bo się jej tak mówiło, jak szczekała przy otwieraniu drzwi. Kochała zabawy w chowanego- szukała nas, albo różnych przedmiotów- w lot pojęła, o co w tej zabawie chodzi. Wiedziała, że najlepszym sposobem na uzyskanie kąsków ze stołów jej zawiśnięcie nad czyimiś kolanami z zaślinionym pyskiem. Doskonale potrafiła rozeznać się w stosunkach panujących w naszej gromadce i ustaliła w mig, na co i z kim może sobie pozwolić.
Kiedy mieszkała już ze mną z moim obecnym mężem, była „moim” pieseczkiem ukochanym, zdawała sobie sprawę z tego, że jej bezkarność jest tak wielka, jak nigdy przedtem. Każdy mebel, na którym można się było wygodnie rozłożyć w mieszkaniu był w jej gestii. Kiedy wieczorami kładliśmy się spać, zazwyczaj jako pierwsza lądowałam w łóżku, a psy razem ze mną. I tak sobie zalegaliśmy (ja bardzo zadowolona, bo w kupie cieplej i raźniej, one- wyraźnie przeświadczone, że to również ich posłanie) do momentu nadejścia pana domu. Wtedy Jaskier bezszelestnie znikał i materializował się na podłodze, a Malwa udawała, że nic się nie dzieje i nonszalancko się przeciągając zajmowała całą wolną przestrzeń. Kiedy Robert próbował ją zrzucić, stawiała bierny opór całą siłą swego bezwładu albo, kiedy już jej zdaniem nadużywał nieco jej cierpliwości, warczała na niego uprzejmie (tak, tak- jest coś takiego, jak uprzejme w swej naturze powarkiwanie, pełne troski o osobę nim obdarzaną, ostrzegawcze i wyjaśniające, przywracające porządek i ład w psim wszechświecie, którym ktoś obcesowo próbuje zachwiać). Najczęściej w końcu, wielce obrażona, schodziła na niższy poziom egzystencji mieszkaniowej, po czym, gdy tylko jej oponent zasypiał, wracała na „swoje” łóżko, dzieląc je z nami….
sunrise - 17-07-2006 18:43
piękne :loveu: po prostu psiepiękne! :loveu:
Rauni - 17-07-2006 19:09
Jeszcze, jeszcze....!
zasadzkas - 17-07-2006 19:51
jojku, jojku, ktoś tu ma talent pisarki na mur beton :loveu:
irma - 17-07-2006 20:07
jojku, jojku, ktoś tu ma talent pisarki na mur beton :loveu: ten ktoś to moja córeczka-aneczka
Wiedźma - 17-07-2006 20:42
Czy mi się wydaje, czy też przez bliskie spotkania trzeciego stopnia z Pańciem od Brucia małego i Rudolfa dużego nabrałaś irytującego zwyczaju przerywania opowieści w najbardziej interesujących miejscach?
irma - 17-07-2006 21:07
ja ? :-o
irytujący zwyczaj ? :shake:
no coś Ty .... ;)
irma - 17-07-2006 21:09
musze dodać, że ten sylwestrowy 'incydent' miał miejsce w noc Sylwestrową 31.12.1999 na 01.01.2000
a więc nie tylko Nowy ROK ale też NOWY WIEK mogłyby byc przesr.... - ale nie były i nie są
a wręcz przeciwnie - wkrótce po tych zdarzeniach moja córka urodziła dwóch cudownych chłopaków w roku 2002 i 2003, tj. uczyniła mnie babcią
irma - 17-07-2006 21:10
no a jak chcecie ciągu dalszego to ...
ciąg dalszy następuje
Jazgotliwość Malwy to kolejna sprawa godna upamiętnienia. Nie szczekała bez powodu, ale jak już się rozkręciła, to bębenki w uszach pękały. Miała niespotykany timbre głosu, czy może lepiej powiedzieć, szczeku. Każdy dzwonek do drzwi powodował, że biegła pod nie i rozpoczynała je oszczekiwać iście samczym basem, po chwili przechodzącym w taki śmieszny, nadzwyczaj hałaśliwy i uciążliwy odgłos- jakby ktoś jeździł palcem po brzegu szklanki chcąc przy tym naśladować psa. Nadzwyczaj umuzykalnione było z niej zwierzę- jej akompaniament w postaci przeciągłego wycia towarzyszący niektórym domowym performance’om instrumentalnym (ach, te ćwiczenia gry na flecie na lekcje muzyki do szkoły…) dobitnie uwypuklał nasze niedostatki w tej dziedzinie. O jej wysmakowanym guście zaświadcza również fakt, że podczas gitarowych popisów mojego taty udawała się niezwłocznie do innego pomieszczenia (nie mając zapewne już nawet sił na wycie- psy słyszą przecież lepiej i głośniej, a z takimi uszami…).
ciąg dalszy oczywiście nastąpi
Wiedźma - 17-07-2006 21:15
Nie wyobrażam sobie fajniejszego i oryginalniejszego przejścia z jednego tysiąclecia w drugie!
da-NUTKA - 17-07-2006 22:29
Irma, ty się chyba nas nie boisz ??????????? Ta ostatnia część, to co to ma być............? to jakiś maleńki fragmencik............ a Malwa tak wyła z rozpaczy, że teraz takie króciutkie "ciągi dalsze następują" :evil_lol: :mad:
Danka
irma - 17-07-2006 22:32
to ja się miałam Was bać ? :-o :roll: :megagrin: :confused: :eek2:
to trzeba było mi o tym napisać, że mam się bać ...:cool3:
a ciągi dalsze są takie jakie są czyli tworzące prawie zamknięta całość
i mnie tu nie strasz, bo jeszcze się rzeczywiście zacznę bać i zamilknę ze strachu i nic nie napiszę ...
da-NUTKA - 17-07-2006 22:46
Irma, no przecież żartowałam :eviltong: ........
A takiego ładnego kotka masz w avatarku ;)
Danka
zasadzkas - 17-07-2006 23:21
Dziewczyny, najpierw trzeba po dobroci :loveu:
:mdrmed::angel::calus::wolfie::tort::kaffee_2::big cool::kciuki::buzi: :Dog_run:
a dopiero potem
:razz::mad: :vamp: :smokin: :wallbash::ak-shot::grab::ghost_2::olympic:
Chyba wystarczy.
Miłych snów wszystkim życzę
irma - 18-07-2006 09:49
no dobra
jak się Wam mój pupilek Rufus podoba (to to rude cudo w avatarku) to spowoduję, że ciąg dalszy nastąpi
irma - 18-07-2006 11:25
dzisiaj o pierwszych szczęnietach Malwinki
Malwa szczeniła się dwa razy. Za pierwszym razem zaszła w ciążę planowaną, bo jak wszyscy miłośnicy psów wiedzą, suka musi mieć choć raz potomstwo, żeby zachowała równowagę psychiczno- fizyczną. Znalazłyśmy jej wspaniałego narzeczonego- mieszkającego na drugim piętrze okazałego kaukaza- Jatagana. Gdy już miała cieczkę okazało się, że nam to on i owszem- podoba się, ale jest zupełnie nie w jej guście. Warczała na niego zaciekle a i on nie bardzo miał ochotę na amory- może był zbyt arystokratyczny. Za to w pobliskim bloku, w ogródku na parterze rezydował sobie taki czarny puszysty kundel, przypominający skrzyżowanie wilka z labradorem o dosyć dyskusyjnej urodzie. I to właśnie ów gentleman stał się wybrankiem serca Malwy. Do zbliżenia doszło pewnego zimowego i mroźnego wieczoru na spacerze, w mojej obecności- miałam prawdziwe poczucie wykonywania misji specjalnej. Zanim do tego doszło, tymczasowy bohater naszej opowieści musiał odpędzić niezbyt groźną w ludzkim rozumieniu rzeczy konkurencję, w postaci roju nie sięgających Malwie do kolan walecznych i odurzonych nią do granic szaleństwa kundelków. Pozostało nam tylko cierpliwie wyczekiwać efektów akcji i rzeczywiście- okazało się, że wszystko się udało.
Malwa zaczęła rodzić w dniu naszego spóźnionego powrotu z wyjazdu na ferie. Gdy weszłyśmy do mieszkania, zastałyśmy kartkę od mamy, że ona już dłużej czekać nie może i żebyśmy się zajęły psiną. A ona leżała w naszym pokoju, na swoim posłaniu, w otoczeniu szmat przeróżnych z wywalonym na wierzch różowym jęzorem (jak byłam mała, to myślałam, że wszystkie psy mają języki zrobione z szynki) i ciężko dyszała. Początkowe przerażenie musiało momentalnie ustąpić miejsca zdecydowanemu działaniu- spod ogona Malwy wystawała mała śliska główka szczeniaczka. A jak tylko ten pierwszy znalazł się w całości znalazł się po tej stronie swej mamusi, zaczął wychodzić następny… Na całe szczęście nie trzeba było ich wyciągać, same doskonale znajdowały drogę na zewnątrz. Nawet nie miałyśmy czasu obejrzeć sobie dokładnie tych cudowności. Najgorsze było to, że pouczone przez weterynarza, wiedziałyśmy, że Malwie nie wolno zjeść za dużo łożysk; walka z takim żarłokiem i własnym obrzydzeniem z góry była skazana na klęskę. Udało mi się wyrwać jej z pyska tylko jedno- wyślizgnęło mi się z rąk, przefrunęło przez pokój i zbierałam je potem zza swego tapczanu. Każdy z nowo narodzonych piesków był starannie wylizywany przez swoja mamę, po której to operacji przypominał niedowidzący i nieskończenie piękny wycior do fajek, a następnie sam, węsząc intensywnie, znajdował sobie z jej pomocą cycuszka. Piąty z kolei szczeniak urodził się (a właściwie, jak się potem ukazało- urodziła się) nie oddychając. Malwa tyleż gorliwie, co panicznie trącała go nosem, próbując zmusić do ssania. No cóż- nie bardzo miałam pojęcie, co robi się w takich przypadkach, więc uczyniłam jedyną rzecz, która przyszła mi do głowy: naprzemienne rozcieranie ciałka, sztuczne oddychanie (to był dopiero kłopot, wepchnąć powietrze ustami w tak maleńką, ślepą i śliską mordkę) i masaż klatki piersiowej- jednym palcem, tak była „ogromna”. Nie wiem, czy pomogły moje zabiegi, czy też po prostu były to jakieś chwilowe kłopoty, ale po chwili zaczął popiskiwać i zabrał się za poszukiwanie źródła mleczka.
W sumie urodziło się siedem szczeniąt, trzy dziewczynki, czterej chłopcy. Jak już wszyscy byli w komplecie, to nagle w domu zrobiło się dość głośno. Wszystkie naraz skamlały cieniutko swoimi nowo narodzonymi głosikami. Stanowiły prawdziwy melanż i wyzwanie estetyczne. Nie było dwóch takich samych: jeden wyglądał jak tygrys w brązowo- czarne pasy, kolejna była cała czarna, następna (ta „uratowana”) prezentowała sroczą elegancję- do czarnego garnituru ubrała białą apaszkę, takież skarpetki, czymś śnieżnobiałym pomalowała sobie oczy dookoła, jak również jedno ucho i koniuszek ogonka. Ich kolejna siostra była szarobura i puszysta z domieszką nieodłącznej w tym miocie czerni, następnie naszym oczom ukazał się podpalany, złoto- beżowy chłopiec o czarnych jak smoła uszkach i łapkach, następnie pojawił się sympatyczny „malwiasty” burasek i na koniec znowuż jakiś murzynek o przedziwnych brązowo-szarych wzorach na sierści nadających mu wygląd nieco zużytego dywanika. Wszyscy mieli bardzo różowe poduszeczki łapek, brzuszki i noski. I prezentowały się jako posiadacze okazałych, odziedziczonych po matce, uszu „aż do nieba”. Nic, tylko całować. I ciągle wszystkie te szczeniaki bardzo dużo i głośno piszczały, skamlały, jęczały i w ogóle wydobywały z siebie całą gamę odgłosów o bardzo wysokich tonach…
Malwa na kwaterę główną wybrała sobie sypialnię rodziców i to stamtąd późno w noc rozlegały się piskliwe odgłosy, wyraźny dowód na to, że nie tylko ludzkie noworodki nie rozróżniają między dniem a nocą. Oczywiście non stop przenosiła je ze swego posłania na łóżko rodziców, gdzie układała je w chaotyczną, wijącą się i skamlącą kupkę, więc w końcu tata sklecił ze sklejki taki niby- kojec, żeby były odgrodzone. Niewiele to pomogło, zwłaszcza, że pieski z dnia na dzień stawały się coraz to bardziej mobilne i same zaczęły rozłazić się po całym domu. Z tym wiązało się kolejne niebezpieczeństwo, ponieważ dużo szczeniaków oznacza wiele kupek i kałuż na całej podłodze- kto nie nosił kapci, ten mógł potem mieć pretensje tylko do siebie, zwłaszcza, że po początkowym okresie pochłaniania ich odchodów, Malwa powróciła do domowych, choć znacznie obfitszych posiłków. I ciągle należało patrzeć pod nogi, żeby kogoś nie przydeptać.
Po jakimś czasie Malwa zaczęła prezentować ogromne zmęczenie i irytację, co chwilę któryś z jej podopiecznych wieszał się jej na cycku, z którego niewiele mógł już uzyskać, wbijając jej przy tym boleśnie małe, ostre ząbki. Był to znak, że rodzeństwo Malwiaków powinno zacząć rozglądać się za nowymi domami i trzeba by im znaleźć godne ich przydziały.
Tylko jedna z suczek nie wyglądała na w pełni usamodzielnioną- miała wzruszająco nieproporcjonalnie dużą głowę, ciągle nie umiała trafić do cycka- wyglądało to zawsze tak, że skręca w kierunku przeciwnym do zmierzonego, trzeba jej było pomagać jeść z miseczki…do tego dziwnie chodziła, ze wzrokiem wbity w podłogę, zupełnie jakby coś zgubiła. Myślałyśmy, że ma kłopoty z oczyma, ale okazało się, że to wodogłowie i że trzeba ją uśpić. Nie chciałyśmy tego przyjąć do wiadomości- w końcu po kolejnym weterynarzu i wyroku śmierci, któraś z nas znalazła jakiegoś tam profesora. Okazał się być straszliwym, nadętym burakiem, za to zakorzenionym w wypasionym gabinecie z pielęgniarką i skomplikowaną aparaturą, do którego ustawiały się kolejki wyznawców na przemian ze zrozpaczonymi osobnikami naszego pokroju. Na dodatek nie wniósł nic nowego do sprawy, poza tym, że uśpił ją od ręki i nie pozwalając nam solidnie się z nią pożegnać, a tę emocjonalniejszą stronę naszej trzyosobowej delegacji, która śmiała się rozpłakać (mnie) wywalił za drzwi, żeby mu nie przeszkadzać.
Pozostałe pieski trafiły w bardzo dobre ręce, co do jednego zostały rozdane pracownikom mamy; śmieliśmy się że w tym roku premie są w formie psów. Jedna z suczek dostała nawet imię po matce, swojej oczywiście- ona zginęła pod kołami samochodu jeszcze przed śmiercią Malwy. Reszta, o ile wiem, ma się dobrze.
no i oczywiście cdn - jutro
brazowa1 - 18-07-2006 13:16
Usmialam sie czytajac o walce z lozyskem :evil_lol:
irma - 18-07-2006 23:05
no i co tu tak cicho ? hmmmmmmmmm
najpierw szantaż, awanturka, że niby czytać nie mają co a potem co?
CISZA
a ja łasa jestem na pochwały - co prawda ja tylko publikuje dzieło mojej córki ale i tak jestem łasa - w jej imieniu
Bunia1 - 18-07-2006 23:10
Zaniemówiłyśmy z wrażenia:lol:
da-NUTKA - 18-07-2006 23:32
Zaniemówiłyśmy z wrażenia:lol: :o :o :o :o :o :o
:mdleje: :mdleje: :mdleje:
:Rose: :Rose: :Rose:
Danka
zasadzkas - 18-07-2006 23:33
Czytałam, czytałam i razem z Milwą moją zajadałyśmy malinki. Cudne te Twoje opowieści bardzo a córa pisze pierwszorzędowo :loveu: Utalentowane dziecko to wyzwanie dla rodziców, co? Ściskam serdecznie i dziękuję.
niufa - 18-07-2006 23:43
no i co tu tak cicho ? hmmmmmmmmm
najpierw szantaż, awanturka, że niby czytać nie mają co a potem co?
CISZA
a ja łasa jestem na pochwały - co prawda ja tylko publikuje dzieło mojej córki ale i tak jestem łasa - w jej imieniu Zamiast marudzić zobacz jaką ten watek ma "czytalność".
A tak poza tym : chwalu, chwalu.:eviltong: dla córci i dla Ciebie.
irma - 19-07-2006 07:41
nooooooooooooooooo :crazyeye:
Kasie - 19-07-2006 08:04
No i co będzie dzisiaj?
Bo mi smutno że nie ma dalszego ciągu...
Irmo, napisz jakaś kolejną opowieść na dobry początek dnia ;)
Wiedźma - 19-07-2006 10:34
Rozbestwiliśmy się i niech ciąg dalszy nastąpi!
irma - 19-07-2006 11:50
no i .... ciąg dalszy nastąpił
Kolejna ciąża była przypadkiem podręcznikowej wpadki. Nikt nie pamiętał, żeby o właściwej porze udać się z Malwą do weterynarza celem dania jej zastrzyku antykoncepcyjnego i każdy potem uważał, że to wina pozostałych, a nie jego właśnie. W każdym razie pewnego poranka, w okolicznościach dość tragicznych, które jednakowoż nie należą do historii nikogo innego poza Mają i Malwą, więc nie moja rzecz je tu przytaczać, stało się i jeden z osobników wchodzących w skład rozszalałej z pożądania hordy psów wykorzystał sytuację. Z tej przyczyny na świecie pojawił się Jaskier i jego dwoje rodzeństwa.
Tym razem poród nie przebiegał lekko ani łatwo, Malwa męczyła się całą dobę i w końcu w niedzielę, 26 listopada, 1995 roku (tego dnia odbyły się zwycięskie dla Aleksandra K. wybory na prezydenta, dodam) wezwaliśmy weterynarza, który podał jej coś na przyspieszenie akcji porodowej.
Około dwudziestej trzeciej zaczął pojawiać się pierwszy mały łepek i jakaż była nasza rozpacz, gdy okazało się po chwili potrzebnej na całkowite opuszczenie matczynego łona, że szczeniak jest martwy. Malwa zagarnęła pieska pod siebie i nie chciała za żadne skarby się podnieść, nie dawało się jej namówić, żeby go oddała. Wzrok miała przy tym zupełnie oszalały, jakby wiedziała, co się dzieje i nie chciała się z tym pogodzić. Cały czas lizała go, wpychała mu sutek do martwej mordki i skamlała. Nie sposób było nie płakać.
Na szczęście, gdzieś po pół godzinie, zaczęła rodzić następnego pieska i z drżeniem zastanawiałyśmy się, w jakiej on będzie kondycji- okazało, się, że ten- żółty jak słoneczko w letni dzień- ma się znakomicie. Jedyny problem jaki się wyłonił w trakcie, był tej natury, że nie był on ułożony główko, tylko ogonkowo, więc trzeba go było pociągnąć za tylne łapki i do dziś prezentuje dość szczególny, wręcz rozczulający w swej ciapowatości model siadu. Od razu dorwał się do cyca, a jak już skończył (co zajęło mu trochę czasu i wyraźnie sprawiało ogromną przyjemność, mlaskał i ciamkał wyjątkowo namiętnie), to przewrócił się na plecy i zastygł z łapami ułożonymi symetrycznie w pozycji „taki jestem”- to był bardzo długo jego stały sposób spania, do dziś zresztą stosowany, bo o Jaskrze tu mowa. Potem na świat przyszedł jego brat i na tym był koniec tego miotu. Ten najmłodszy trafił do koleżanki Mai, a Jaskra jakoś tak nikt nie chciał.
Ja od początku bardzo chciałam, pomimo braku logicznych argumentów na rzecz takiego rozwiązania, żeby któryś z piesków Malwy z nami został- tak, by zachować ciągłość. Inni, może poza mamą, musieli oswajać się z tą myślą, co niektórym zajęło sporo czasu- ojciec próbował go wciskać naszym znajomym, gdy ten miał już ponad rok. Napadał każdego, o kim wiedział, że nie jest już szczęśliwym posiadaczem zwierząt, zachwalając Jaskra jak nie przymierzając akwizytor cudowny aparat do sprzątania, krojenia żywności i parzenia kawy w jednym.
Dla historii Malwy ważny jest opis jej stosunków z Jaskrem. Szczenięciem będąc, nie dawał jej wytchnienia ani na moment, ale wspaniale było patrzeć, jak ona sobie z nim radzi. To, co z pewnością odziedziczył po niej, to apetyt- nie było takiej chwili, żeby nie był głodny. Ciągle podwieszał się pod cycki Malwy, nawet wtedy, gdy już były puste. Chodziła po domu z wyrazem rozpaczy na pysku, a u jej brzucha wisiała mała, puszyście piszcząca żółto- różowa kulka sierści i gryzła ją do krwi. Albo, kiedy znudziło mu się już molestowanie jej podbrzusza, wyjadał jej jedzenie z miski- trzeba było go zamykać, na czas karmienia Malwy, żeby mogła się spokojnie posilić. Nauczyła go wielu rzeczy- jak się gryzie, jak się warczy, jak się bawić i kiedy kogo należy słuchać. Tarzali się po ziemi symulując wszystkie możliwe warianty walk, chwytów i zagrożeń wydając przy tym potępieńcze odgłosy i kotłując się niemiłosiernie.
Po jakimś czasie zrozumiała, że nie pozbędzie się go już nigdy- że jej koszmarny towarzysz zostaje i będzie nieustannie próbował zachwiać jej pozycją. Nie nadejdzie moment wytchnienia, nie będzie chwili, w której ona i jej państwo zostaną nareszcie sami, zaś wszystko powróci na swoje miejsce, a porządek rzeczy odzyska swój idealny ład i harmonię.
Któregoś pięknego razu, w akcie niemej rozpaczy i walki o status, patrząc mojej mamie prosto w oczy, oderwała się ciężko wzdychając od podłogi i mimo, iż był to środek dnia a wszyscy w domu, wymościła się na łóżku rodziców. Mama machnęła na to ręką- sama miała dzieci, więc pewnie świetnie ją rozumiała. Tak już zostało i poniekąd dzięki obecności Jaskra postępki łóżkowe Malwy przeszły ze sfery utajonej do jawnej, stając się elementem powszechnie akceptowanej codzienności (przy niczym nie skutkujących oporach ze strony 50% właścicieli łóżka).
Dzięki temu, że został, prowadziliśmy bezkarnie pewną grę słowną- on był w zupełnie uzasadniony sposób etykietowany jako sukinsyn (poczciwy zresztą)- i nikt przy tym nie obrażał jego matki. Ona dostała tytuł „psia mać”.
Na spacerach zawsze go pilnowała- jeżeli tylko zbytnio się zabałaganił, odszedł za daleko czy nas nie słuchał, natychmiast biegła za nim i szczekała lub warczała, czasem posuwając się nawet do ciągnięcia go zębami w naszą stronę. Gdy już znajdowali się w sferze uznawanej przez Malwę za bezpieczną i właściwą, najnormalniej w świecie spuszczała mu burę. Strzegła go na każdym kroku i do końca swoich dni miała odruch bronienia go. Było to zresztą czasami potrzebne, na przykład, gdy Jaskier zaczepiał jakieś waleczniejsze koty, które nie miały zamiaru przed nim uciekać- jak taki zaprawiony w niejednej walce, rozjuszony podwórkowy bojownik o wolność podziału odpadków ruszał na niego z najeżoną sierścią i złowieszczym sykiem- wiał za Malwę.
Kiedy ktoś dzwonił do drzwi, Malwa jak zwykle oszczekiwała je zapamiętale, a on tymczasem wyglądał zza rogu, cichuteńko sprawdzając, jak tam się sprawy mają i dołączał do niej czasami, ale tylko wtedy, gdy bezbronny gość stał już w zamkniętym mieszkaniu. W ogóle Jaskier zaczął szczekać dopiero po jej śmierci.
W zamian za te niedostatki, dawał jej doskonałe alibi na coraz to liczniejsze kradzieże, o czym było powyżej. Prócz tego, świadczyli sobie wzajemnie usługi higieniczne- wylizywali się nawzajem tam, gdzie to drugie nie sięgało, dokonując zabiegów toaletowych każdego dnia po porannej przechadzce.
no i oczywiście
ciąg dalszy nastąpi ....
myszsza - 19-07-2006 12:34
w niedzielę, 26 listopada, 2005 roku To Jaskier jeszcze roczku nie ma??:lol:
zasadzkas - 19-07-2006 12:38
To chyba pomyłka, bo Aleksander K prezydenem już nie jst, a Jaskier swoje lata ma :roll: Chyba nieuchronnie zbliżamy się do kresu życia Maliny :-(
irma - 19-07-2006 13:05
To Jaskier jeszcze roczku nie ma??:lol: ma ma dużo więcej niż roczek - poprawione
przecież pisałam, że publikuje bez cenzury
a swoją drogą jak to niektórzy uważnie czytają, no, no ...
Kasie - 19-07-2006 13:21
Chyba nieuchronnie zbliżamy się do kresu życia Maliny :-( Może nie? Mam nadzieję, ze Irma nie pisze wszystkiego hronologicznie. A raczej wkleja.
I dlaczego słowo koniec powoduje smutek? Przecież to taka piekna historia. Nawet o Serwo zapomnieliśmy. I o jego nowych butach.
irma - 19-07-2006 14:53
o nowych bucikach Serwa jeszcze będzie
a historię Malwy wraz z jej końcem znacie - juz ją opisałam wcześniej
teraz to ta sama historia opowiedziana przez moja córke
i rzeczywiście zbliża się ku końcowi
a le maiłam w swoim życiu kilka psiaków i ich historie jeżeli tylko bedziecie chcieli tez opowiem
a teraz następuje najważniejszy element histori Malwy czyli CIĄG DALSZY
...
Po pierwszych szczeniakach Malwa nabrała trochę odwagi- przestała bać się obcych ludzi, a w końcu- na starość, zhardziała. Była zawsze uparta jak osioł, a z wiekiem cecha ta stawała się coraz wyraźniejsza. Ostatnie lata jej życia przypadły na okres, w którym była już u mnie, a ja bardzo to u niej lubiłam, gdyż jednostki z charakterem, a nawet charakterkiem są przedmiotem mojej admiracji. Trudno się z nimi nudzić i budzą szacunek tym swoim obstawaniem przy często absurdalnych nawet ideach. Czasem zapierała się łapami, czasem siadała jak kloc i była nie do ruszenia, nie pomagały krzyki czy próby przesuwania jej- prawie zawsze wygrywała, znała moją słabość do siebie i wiedziała, kiedy i co jej się upiecze.
Poza tym, ona i tak pozwalała nam robić ze sobą dosłownie wszystko. Nigdy było problemu z czesaniem, czyszczeniem uszu czy oczu, podawaniem lekarstw. Pozwalała się przebierać w głupie stroje do śmiesznych zdjęć. Wchodziła wszędzie tam, gdzie ją proszono. Zostawała tam, gdzie jej kazano. Raz zapomniałam po wyjściu ze sklepu odwiązać jej od słupka i jak w panice przybiegłam po nią, już po odłożeniu zakupów w domu, to siedziała tylko smętnie intensywnie wpatrując się nic nie pojmującym wzrokiem w koniec ulicy, gdzie piętnaście minut wcześniej znikłam. Nawet się nie obraziła.
Jej zaufanie było tak bezgraniczne, oddanie tak ogromne, a gotowość do poświęceń tak ogromna, że człowiek czuł się aż przytłoczony odpowiedzialnością, jaką na niego nakładała ta wierna, niewiele wymagająca miłość. Przerażało mnie, że mogę jej zrobić dosłownie wszystko, a ona przyjmie to- bo dostaje to ode mnie. Na szczęście nigdy jakoś nie nadużyłam swojej pozycji, co nie jest powodem do przypisywania sobie glorii i chwały, bo jak tu krzywdzić kogoś, kto jest samą dobrocią?
Malwa odznaczała się wyjątkową nawet jak na psa gotowością do empatii i współbrzmienia z członkami swego stada. Pewnie każdy z nas, jej właścicieli, miewał w swoim życiu takie momenty, że wydawało mu się, że nie rozumie go już nikt, tylko ta ciepła, specyficznie pachnąca, futrzana istota, wpatrująca się w niego z niepokojem i troską. Trącała nas w trudnych momentach nosem, wpychała się pod ramię, jakby chciała obiecać, że jeszcze będzie dobrze, powiedzieć, że świat się nie kończy, a nawet jeżeli- to mamy siebie. Zlizywała łzy z policzków, otulała sobą, dotykała wilgotnym nosem dłoni. Kładła się, ciężko wzdychając u nóg. I nie poddawała się, nie pozwalała pogrążyć w marazmie. Trwała i towarzyszyła, zawsze była nawet nie obok, ale z nami.
da-NUTKA - 19-07-2006 14:59
Bez komentarza :-(
Danka
Wiedźma - 19-07-2006 17:28
Właśnie: zupełnie nie rozumiem, czemu określenie "sukinsyn" stosuje się do obrzydliwych osobników, obrażając w ten sposób Bogu ducha winne psy... Pejoratywnych frazeologizmów z psami jest od metra (choćby - łże jak pies - który pies kłamie?) No wiem, historia obyczajów, niskie miejsce w hierarchii społecznej, ale pora to zmienić, stanowczo.
Ale my tu gadu gadu, a opowieści stygną.... To jest delikatna aluzja, że oczekujemy niecierpliwie ciągu dalszego: O Malwie, Serwusiu i wszystkich innych psach, własnych i zaprzyjaźnionych.
Strona 12 z 21 • Zostało wyszukane 2761 postów • 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20, 21